Na szybko chcę się z Wami
podzielić rezultatem moich płukankowych eksperymentów, które przeprowadziłam w
tym tygodniu zmotywowana własnym postem.
Płukanka lniana: płukankowy hit włosowej blogosfery ostatnich kilku
miesięcy. Oczekiwana więc były spore, ale rezultaty niewspółmierne. Nie to,
żebym była niezadowolona, bo efekty były pozytywne (włosy zostały przede wszystkim dobrze nawilżone i lekko usztywnione),
ale ja przecież spodziewałam się burzy trwałych kręciołków ;) Burzy nie było,
za to na włosach wyczuwałam obecność
delikatnej lnianej powłoczki, która niby mi nie przeszkadza, ale na co
dzień, kiedy nie stylizuję włosów, wolę jej nie mieć.
Płukanka miętowa: zrobiłam ją dzisiaj, w zasadzie od niechcenia; 2
torebki herbaty miętowej zalałam szklanką wrzątku i zaparzyłam, a następnie
napar rozcieńczyłam zimną kranówą. Efekt: totalna niespodzianka, bo a b s o
l u t n a r e w e l a c j a! Włosy są miękkie,
puszyste i lśniące, a przede wszystkim ładnie podkręcone. Płukanka ucieszyła też spiętą skórę na mojej głowie dając
jej orzeźwienie i wrażenie dogłębnego oczyszczenia. No i ten miętowy aromat… Szkoda tylko, że tak krótkotrwały. Zdecydowanie więc polecam zafundować sobie
tę odrobinę relaksu i przyjemności, chociażby w ten rozpoczynający się właśnie
weekend J
Ehh, a mnie ten weeekend upłynie pod znakiem nauki do matury :(
OdpowiedzUsuńAle co tam. A co do mięty, to piję ją namiętnie już od kilku lat, ale płukanki z niej nigdy nie robiłam. I chyba nie zrobie, bo moje włosy do tej pory na WSZYSTKIE zioła reagowały wysuszeniem ekstremalnym.
Oj... jak się uczysz do matury to TYM BARDZIEJ należy Ci się CO NAJMNIEJ odrobina przyjemności... :)A naparu z mydlnicy lekarskiej też próbowałaś?
Usuń